Wilk. Marek Hłasko wydany już zza grobu swojego, pomimo że była to jego jedna z najwcześniejszych prób, ambitna – jednak nieprzyjęta, odrzucona przez niego samego.

Marek Hłasko, prozaik i scenarzysta. Jak sam pisał o sobie „dla mnie jest oczywiste, że stanowię produkt czasu wojny, głodu i terroru. Stąd bierze się nędza intelektualna moich opowiadań”. Do takich autorów, ich dzieł należy podchodzić poprzez pryzmat ich doświadczeń, ich samych.

Straszną rzeczą jest stracić dobre marzenia. Obcięte skrzydła – nie, chyba gorzej. Bo przecież nigdy jeszcze się nie podfrunęło nawet, więc nawet nie ma żadnych dobrych wspomnień, a bez dobrych marzeń i wspomnień – czyż może być nadzieja?

Nie jest to książka dla wszystkich – zresztą jak większość jego opowiadań i prób prozaicznych. Nie jest to utwór o miłości, szczęściu – raczej o nieszczęśliwym życiu (jeżeli ogół życia może być szczęśliwe – a nie tylko chwile ulotne). Dlatego osoby o małej dozie empatii nie odnajdą tutaj nic dla siebie – ot przeczytają, przewertują, zapewne nawet dojdą do wniosku że zmarnowali czas, jeżeli nie porzucą. Może jednak w człowieku wywołać swego rodzaju ‘katharsis’, natchnąć – może też dobić mocniej.

Cóż matematyka? Najpierw tabliczka mnożenia, potem ułamki i dalej – pierwiastki, logarytmy, cyfry, cyferki… Prawdziwej matematyki trzeba was uczyć, a nie można. Ilu jest ludzi szczęśliwych i ilu jeszcze nieszczęśliwych, ile miłości, zakochanych, biednych… Ilu takich, którzy potrzebują tej miłości, to jest matematyka ludzka, komunistyczna...

Stylistyka utworu jest surowa, należy docenić ryzyko jakie podjął autor – w pierwszym kształcie książka ta powstała, kiedy to Hłasko miał niespełna dziewiętnaście lat. Jest też swego rodzaju odbiciem jego młodych doświadczeń. Jak to Andrzej Czyżewski w jego biografii napisał: „Przez cały czas szkoły był zawsze jednym z najmłodszych w klasie. Na domiar złego miał bardzo dziecięcy wygląd. Nie mógł więc popisywać się tym, czym chłopiec w powszechnej szkole chce imponować – siłą, zręcznością i dorosłością. Nadrabiał to agresywnością i zadziornością, również w stosunku do nauczycieli. W rezultacie nie miał prawie szkolnych kolegów i przyjaciół. Zawsze był obcym. Zanim zdążył się zaprzyjaźnić i oswoić, odchodził”.

Własny rwący się oddech świadczy o obecności człowieka w tej nocy bezkresnej, zagubionej wśród wielu, wielu innych, wielu innych, a takich samych, głodowych, bez najmniejszego światełka, nocy, od których uciekł gdzieś poranek.

Obfituje w wulgaryzmy i plugastwa. Sam autor podszedł rzeczowo, dokumentacyjna praca nad tekstem jest godna pochwały – także wyjątkowa, nieliczna w jego dziełach. Nie mógł znać realiów międzywojennej rzeczywistości Marymontu, stolicy, poznał ją i odtworzył z gazet, relacji i opowieści przeżytych. Odnajdujemy w niej także polityczne aspekty, które są dziedzictwem poetyki socrealistycznej – jednak nie powinno się ich wiązać z przekonaniami samego twórcy.

Cóż to za życie, jeśli się czeka najgorszego? Zygmunta pamiętasz? Nie, bratku, nie pozwolą ci żyć lepiej, inni ci nie dadzą... […] a przecież rozumiał, że nie przestanie myśleć o lepszym. I to lepsze było właśnie tym najgorszym. […] A byli też i tacy, którzy pojęcie szczęścia dawno zatracili w nieszczęściu i mówili z obojętnym wzruszeniem ramionami

Ale o czym jest ta książka? Książka opowiada historie Ryśka Lewandowskiego – jednego z wielu biedaków Marymontu, którego ojciec jest furmanem. Od dziecka nie doznaje szczęścia, towarzyszy mu wieczny głód – a w zimę nawet brak butów (przez co nie może uczęszczać do szkoły). Brak pracy, brak perspektyw jest powszechnym zjawiskiem na błotnistej, schowanej gdzieś poza śródmiejskim gwarem, ulicy. Godne pochwały jest także zakorzenienie powieści w popularnym gatunku czasu międzywojennego - biografii lat dziecięcych, realizowanych właśnie w formie opowiadania środowiskowego.

Środowisko w którym dorasta młody Rysiek jest skrajnie patologiczne – względem naszych czasów, wtedy to była norma. Środowisko „lumpenproletariatu” to głównie złodzieje i bezrobotni, przemoc jest wszędzie, szczęścia nie ma nigdzie. Jednak młody człowiek, zapatrzony w amerykańskie westerny, nauczony przez nie szlachetności i dobroci stara się zmienić swoje życie – a także świat go otaczający. Śni o lepszym życiu, jednak nie wiem czym to życie ma być, jaką przybrać formę, jaki kształt – brak mu właściwych przykładów.

Natomiast jesienią, kiedy dopiero zaczynają dogasać ludzie, ich miłości i marzenia, dogasać z krótkiego dnia na dzień, mgły są szare, nie chcą się podnieść znad ziemi pachnącej zgniłym listowiem, przytłaczają jeszcze do ziemi, na gorsze przytłaczają, i w tych mgłach zamazuje się cały świat krzywych uliczek, drzewa, domy, ludzi i ich daremne dążenia.

Sam bohater ewoluuje, dorasta, psychicznie się zmienia pod wpływem doświadczeń. Przeżywa różne stany, uczucia, miotają nim różne aspiracje. Nadzieja podbudowana wiarą, kiedy już ją odzyskuje – szybko ulatuje. Jest to powieść w niektórych fragmentach mocno wzruszająca – w innych pozwalająca na pogardę.

Skąd się wzięli tacy ludzie jak nasz szanowny pan dyrektor, jak Uklejski i jego pieski, jak inni? Ot, właśnie takie robaczki mogilne, cudzym truchłem się swoje kałduny napychają. Zapytaj dyrektora o ojca robotnika – powie ci. Majstra – to samo…! Kapitalizm to takie błoto, które wciąga człowieka w najgorsze, w pieniądz. Oślepia, zakuwa łeb, wyżera serce, nienawiścią samą każe człowiekowi żyć, robi go chorym na… taki właśnie syfilis kapitalistyczny...

O ile autor nie mógł znać realiów przedwojennej warszawy, to jednak udało mu się oddać klimat tego świata – może nie jest stricte rzeczywisty, jednak wciąga, daje się odczuć zgniliznę moralną oraz zatracenie ludzkie. Świetnym zagraniem są liczne przypisy w książce pozwalające odbiorcy zrozumieć tamte czasy, poznać tamte miejsca, zrozumieć język i naleciałości z nieużywanego już powszechnie jidisz. Oddał w pełni wrażenie mowy żywej ulicy – przekłada się to na samą dynamikę akcji utworu.

Ale tak się nie stało. Nie stało się tak dlatego, iż wypadki, które składają się na tak zwany los, po prostu ułożyły się inaczej. I żeby to jeszcze inaczej powiedzieć – ten los parszywy kłodę mu rzucił pod nogi. Wtedy, po dniach nadziei gorącej, po krótkich dniach światła, znów przyszło zwątpienie, błąkanie się stokroć gorsze, bo już bez żadnej nadziei...

Zdołał przekazać to w sposób wartki, barwny i niesamowicie bogaty. Sama narracja momentami może wydawać się zmanierowana, naiwna, nieskładna – jednak nie przeszkadza to zupełnie w odbiorze. Muszę przyznać szczerze, że czytając pierwsze kilka stron mówiłem sobie: „to nie jest Hłasko!”. Zwłaszcza, że podchodząc do tego patrzyłem poprzez pryzmat jego wcześniejszych dzieł – które już mi lekko przymgliły się przez czas mijający, przyznaje. Należy do tego przywyknąć, dać chwilę ma rozruszanie, a przestanie człowiek zwracać uwagę, się zatraci, zrozumie tą mowę.

Ta chwila także została mu w życiu na zawsze: nie zapomina się chwili, w której odnajdujemy siebie w innym człowieku, kiedy czujemy że serca nasze biją razem, że wspólne są nasze myśli i marzenia.

Sama historia tej powieści jest także nietuzinkowa. Pisana była przez trzy lata, jednak autor nigdy nie zdecydował się na publikacje. Może to z powodu realiów w jakich się znalazł wtedy (umowę z wydawnictwem podpisał w 1954 roku, pobrał zaliczkę), a może dlatego, że zaczął pisać już inne. Polityczne realia zapewne wymusiły na nim w pewien sposób wypaczenie samego dzieła – musiało być dobrze pisane o walce proletariatu, o ideach komunizmu. Dlatego też (zapewne), bohater książki, podejmuje walkę nie z kwestii ideologicznych – lecz czysto praktycznych.

Do domu nie wrócił. Cały dzień przeleżał samotnie w Bielańskim Lesie, płacząc, milcząc, wyjąc i przeklinając na przemian. I nie można opowiedzieć o jego myślach, bo gubiły się, rwały, goniły, bez sensu, bez celu – tak jak wyglądać będzie przyszłe życie. Dwa razy zdejmował pasek od spodni, patrzył w górę na gałęzie, żegnał się i znów – klął, płakał, walił łbem o ziemię.

Samo wydanie książki, po sześćdziesięciu latach od zawarcia umowy, jest symbolicznym zrealizowaniem zobowiązań autora. Jak dowiadujemy się w posłowiu - „Pisownie i interpunkcje uwspółcześniono, wszelkie miejsca w tekście, które z perspektywy nowoczesnej normy językowej wydawać się mogą niepoprawne zostały celowo niezmienione, dla zachowania osobniczego charakteru przedwojennej marymonckiej ulicy.”.

Wilk jest młodzieńczą próbą zmierzenia się Hłaski z materiałem powieściowym. Jest powieścią dobrą, osobiście mi przypadła do gustu – jednak należy umieć do niej podejść w odpowiedni sposób. Niestety, nie dorównuje kunsztem „Pierwszego kroku w chmurach”.